W przygotowaniu
nr 5-6(25-26) 2017
dostępny
po 29.12.2017
Wydanie aktualne
nr 3-4(23-24) 2017
dostępny w pdf, wydanie
flash
tutaj
Wydania
archiwalne
nr 1-2(21-22) 2017
dostępny w pdf, wydanie
flash
tutaj
nr 1-2(19-20) 2015
dostępny w pdf, wydanie
flash
tutaj
numer 1(18) 2014
dostępny w pdf, wydanie
flash
tutaj
numer 1(17)
2013
dostępny w pdf, wydanie flash
tutaj
numer 1(16) 2012
dostępny
w
archiwum, wydanie flash
tutaj
numer 1(15) 2011
dostępny
w
archiwum
numer 4(14) 2010
HD dostępny
w archiwum
numer 3(13) 2010
HD dostępny
w archiwum
numer 2(12) 2010
dostępny
w archiwum
numer 1(11) 2010 dostępny
w archiwum
|
Sobota, 17.11.2012 r.
Inna skala marzeń II
(nie tylko dla motocyklistów)
Niedawno wpadł mi w oczy pewien cytat. W największym skrócie
można go streścić słowami: „Nie czekaj, abyś nie zabrał swoich
marzeń na cmentarz.” Takie słowa w jakimś stopniu wpisują się
w listopadowy nastrój, nawiązują do święta Wszystkich Świętych
i Dnia Zadusznego. I chociaż dla osób wierzących śmierć nie
oznacza końca rzeczywistości, tylko przejście do innej, to
jednak ów pojawiający się w cytacie cmentarz jednoznacznie
określa koniec ziemskiego bytowania...
Zawsze stawiałem
sobie za cel, by zajmować się tym, co naprawdę mnie interesuje
i poświęcać temu możliwie najwięcej czasu. I być możliwie
niezależnym. Mogę powiedzieć, że udało mi się to osiągnąć: za
sprawą systemów CAD (o których w pierwszej połowie lat 90-tych
miałem naprawdę niewielkie pojęcie), zrealizowałem marzenie o
wydawnictwie, pracy
dziennikarskiej i... misji, którą jest szerzenie
praktycznej wiedzy i przydatnych informacji. CADblog.pl narodził się w zasadzie przez przypadek, a na samym
początku miał pełnić zupełnie inną funkcję (zainteresowanych
odsyłam do pierwszych wpisów na CADblog.pl). Wtedy nie
przypuszczałem nawet, że wypełni całkowicie moje życie
zawodowe...
Gdybym miał wskazać
swoje życiowe priorytety, to wymieniłbym bez wahania: Rodzinę,
pracę (obecnie CADblog.pl) i... zainteresowania (hobby).
Staram się, by w każdym z tych obszarów obecny był Bóg –
zresztą jeśli On jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest
na swoim miejscu (jak mawiał św. Augustyn). Nawiasem mówiąc,
jeśli sięgniemy do kart historii – i to dosłownie –
przeglądając np. reklamy zamieszczane w gazetach i
czasopismach okresu międzywojennego, zauważymy, iż wielu
reklamodawców zamieszczało informację o tym, że ich
przedsiębiorstwo jest „chrześcijańskie”. To był synonim
gwarancji najwyższej jakości, pewności i solidności
przedsiębiorstwa. Mam nadzieję, że „CADblog.pl” jest tak przez
Państwa postrzegany, ale w tej chwili dokładam starań, by
także... terminowość (np. aktualizacji, czy też publikowania
kolejnych wydań) uległa poprawie. I bym z czystym sumieniem
mógł mówić o swoim dziele jako o „chrześcijańskiej” firmie.
Ale odbiegam od tematu...
Motocykle
fascynowały mnie już od kilku lat – nie powiem, że od zawsze,
bo byłoby to nadużycie. Jeszcze w szkole średniej, w czasie
kursu na prawo jazdy, dwaj przyjaciele namawiali mnie, abym
zrobił równolegle także kategorię „A”: – Co ci szkodzi, a może
ci się przyda kiedyś i będzie jak znalazł. Nie, twardo
stąpałem po ziemi, a ponieważ byłem już w tym czasie
szczęśliwym posiadaczem zdezelowanego „Garbusa” 1200 rocznik
'60 (z tzw. faldachem, galeryjkami na przerdzewiałych
błotnikach – słowem wersja USA, kupiona za 3 mln starych
złotych w stanie nie nadającym się do jazdy, która po 12
godzinach intensywnych zabiegów „ożyła” i napełniła okolice
domu rodzinnego dźwiękiem i dymem spalin silnika, który – o
dziwo – chodził całkiem dobrze do czasu... pierwszej awarii
:)), pobłażliwie, ba – wręcz z lekceważeniem – patrzyłem na
dosiadających jednośladów. Bo i jakież motocykle były wtedy w
naszym zasięgu! Cha, słyszę teraz chichot „historii”, bo gdy
kilka(naście) lat temu nie oglądałem się nawet za WSK, MZ czy
Jawą, tak kilka lat temu poważnie zacząłem myśleć o tym, by
kupić właśnie taki „demoludowy” pojazd. Bo tani w zakupie,
tani i prosty w naprawie, podatny na przeróbki, wreszcie –
łatwy w prowadzeniu. A że prestiż żaden – cóż, kryterium
„prestiżu” nigdy się nie kierowałem, także w wyborze np.
samochodu. Tym bardziej – motocykla.
Pasja motocyklowa
dojrzewała powoli. Najpierw praca w redakcji miesięcznika o
tematyce... budowlanej. I szef redakcji, który przemieszczał
się swoim motocyklem słusznej pojemności i namawiał do pójścia
w jego ślady. Wtedy kupiłem swój chyba pierwszy... nie, nie
motocykl, ale katalog motocyklowy i przyglądałem się małym
bike'om, szczególnie modelom Suzuki GN 125 i 250. Nie
przypuszczałem wtedy jeszcze, że minie kilka (naście) lat i na
placu manewrowym, szykując się do prawa jazdy kategorii A,
przez kilka godzin będę „męczył” właśnie takiego małego „gienka”.
A po drodze były
ważniejsze sprawy. Studia, Rodzina, praca, studia, dzieci...
Bakcyl motocyklowy drzemał, ale literatura jednośladowa
gościła już na stałe w naszym domu. Żona ze zgrozą patrzyła na
moje zainteresowania powoli przeradzające się w fascynację,
ale w duchu chyba liczyła, że tak jak zakończyłem przygodę z
lotnictwem/paralotniarstwem (mam lęk przestrzeni, którego nie
odczuwam jedynie, gdy twardo stąpam np. po szczytach
górskich), tak szybko „dojrzeję” do tego, by porzucić „motocyklizm”.
Wzorem rówieśników, którzy niegdyś mnie namawiali, a od lat
już nie spędzali czasu w siodle. Szkoda.
Wybór pada na
skuter. O małej pojemności, 50 cm3, bo przecież nie mam prawa
jazdy. Ale skuter musi zachęcać do dłubania, mieć swój
niepowtarzalny styl – i być maksymalnie tani. Wybór pada zatem
na Jawę 50 typ 20 (Czesi określają ją mianem „lahki
oskutrowany motocycel”, albo jakoś podobnie), którą w
bagażniku „tatusiowozu” przywożę do domu w stanie agonalnym.
Tutaj – entuzjazm dzieci, a potem rozbiórka, weryfikacja
części zdatnych do dalszej eksploatacji, lista części do
wymiany (nie ma problemu z kupnem nowych, za wyjątkiem
elementów blaszanego nadwozia), kupno drugiej z przeznaczeniem
na dalszą kompletację. Prace nad skuterem rozłożyły się w
czasie, ale bakcyl motocyklizmu dostał swoją „pożywkę”. I na
jakiś czas wystarczało. Mam skuter, jestem prawie
motocyklistą, a że na piechotę – tym lepiej, Żona i chłopcy
nie muszą się martwić.
Ale pierwsza przejażdżka w miarę odremontowanym sprzętem
niosła jasny przekaz: retro skuter jest wprawdzie świetny, ale
to jednak nie to... Potrzebujesz czegoś więcej. Coś, jak z
apetytem :). Rośnie niestety w
miarę jedzenia...
W porządku. Ale
kiedy i za co? Dzieci rosną, potrzeb przybywa, trzeba wziąć
kredyt, kupić mieszkanie, zapomnieć o budowie domu (ziemia
cierpliwa, poczeka, a gdzieś się podziać trzeba już teraz),
zakasać rękawy. A przy tym jeszcze znaleźć czas dla bliskich,
a nie tylko po godzinach za biurkiem, na nowy samochód... albo
(o zgrozo!) motocykl.
Dochodzą do tego
zawirowania zawodowe; odejście z pracy z jednej redakcji, w
celu zbudowania nowego, konkurencyjnego tytułu prasowego, nie
daje oczekiwanego efektu. Gdyby nie to, że w czasie jednej z
konferencji, Simon Booker nie wspomniał o tym, iż coraz
większe znaczenie będzie miał Internet, specjalistyczne
portale, ale także strony entuzjastów – blogi, na przełomie
2008 i 2009 roku znalazłbym się w krytycznej sytuacji. A tak –
tylko w beznadziejnej :D. Na szczęście był CADblog.pl, ale
cała twórcza energia i zaangażowanie zostało skierowane
właśnie na jego budowę. Szybko pojawia się CADraport.pl i
SWblog.pl. Ten pierwszy – od początku niedoinwestowany. Ten
drugi – rozwijał się równie intensywnie, co macierzysty
CADblog.
Ale o marzeniach
motocyklowych mogłem zapomnieć. I zapomniałem... na kilka
miesięcy. A w zasadzie – na rok!
W październiku 2009
w sukurs idą systemy CAD i pomysł na budowę własnego „custom
bike'a”, którego model wirtualny można stworzyć właśnie w
komputerze. Tak, z jednej strony systemy CAD dają doskonały
pretekst do inwestycji w jednoślad budowany od podstaw. Z
drugiej – ich poznawanie i zajmowanie się ich tematyką
pochłania coraz więcej czasu... W efekcie powstaje jednak
krótki cykl poświęcony
projektowaniu detali motocykla, zamieszczany na łamach
CADblog.pl & SWblog.pl. Ponieważ ograniczenia stanowił budżet,
motocykl powstawał głównie na bazie demoludowych pojazdów,
uszlachetnianych elementami szacownych marek. Idea – stworzyć
coś podobnego wyglądem do Triumpha Bonnevill'e. Bazą wyjściową
jest rama od WSK 175 z dokumentami, wahaczem tylnym i
amortyzatorami z pięknymi, chromowanymi sprężynami. Gdy na
Allegro udaje mi się zdobyć bak, zapewne pochodzący od SHL,
ale z wlewem umieszczonym po prawej stronie (jak w Bonniem),
prace nabierają tempa. Ostatecznie – chociaż wirtualnie tematu
nie dałem rady już pociągnąć, także z przyczyn czasowych
(dzieci rosną i wymagają więcej uwagi :D), o tyle fizycznie
udało się skompletować cały motocykl. Skompletować. To znaczy
– wstępnie zmontować całość i upewnić się, czy „to to” ma
rację bytu. Z założenia owa kompletacja miała przebiegać
wirtualnie... Kto wie, może warto będzie odświeżyć temat?
Ale to dopiero
okazał się początek: teraz, podobnie jak było z Jawką,
należałoby rozebrać raz jeszcze cały motocykl, wypiaskować i
polakierować detale, inne oddać do galwanizerni, postarać się
o możliwość zarejestrowania... Na to wszystko potrzeba było
nawet nie tyle pieniędzy (chociaż one zawsze stanowiły istotne
kryterium), co czasu. Więcej czasu...
„Time is always
against us...”
Morpheus, The Matrix
A czekać już nie
chciałem. Na początku tego roku, gdy wreszcie nabrałem
odrobinę wiatru w żagle, zabezpieczyłem budżet w wysokości
wystarczającej na nabycie supermarketowego skutera lub Jawy
350 w dobrym stanie i postanowiłem, że na wiosnę tego roku
zmienię status motocyklisty „na piechotę” z „coś tam mam, ale
nie jeżdżę” na „mam i jeżdżę”. To, że nie miałem kategorii A,
można było łatwo rozwiązać – nie brakuje przecież szkół jazdy
organizujących profesjonalne szkolenie.
Impulsem do tej
decyzji był chyba także fakt, iż brat Żony, który motocyklami
interesował się bardzo pobieżnie (zwłaszcza w porównaniu do
mnie; to ja miałem zgromadzone roczniki czasopism
motocyklowych, pełne półki literatury, w tym „żelazne” pozycje
Romana Dmowskiego, wspomnienia Witolda Rychtera, współczesne
opisy dalekich wypraw jednośladami itp.), nabył w drodze kupna
wielką i piękną Hondę Shadow, sprowadzoną z USA. I dopiero
potem zapisał się na kurs.
Cóż, taki sprzęt
pozostawał poza moim zasięgiem (kto ma więcej niż dwoje
dzieci, ten zapewne mnie łatwiej zrozumie), ale sposób
działania wydawał się uzasadniony: maszyna w garażu to
zdecydowanie większa mobilizacja do zrobienia prawa jazdy.
Śledzę ogłoszenia.
Kryterium wyszukiwania proste – ma być Jawa 350: rzędowy
dwucylindrowiec, podwójny wydech, klasyczna sylwetka. I cena.
Ech, ten Internet.
Wespół z Opatrznością :). Przez przypadek w opcjach
wyszukiwarki pozostaje tylko cena, a nie nazwa motocykla. I
dostrzegam na pierwszej stronie wyników... Kawasaki KZ440.
Cóż, kupić nie kupić, ale ceny „kup teraz” nie ma, aukcja
trwa, na pewno kwota przekroczy tą, którą mógłbym wydać na
pojazd. A poza tym jakaś „stara japonia”, kosmiczne ceny
części, książki „Hayesa” tylko po angielsku i kosztujące
majątek... Ale popatrzmy, stare japończyki to kwintesencja
naked bike'a. A tutaj mamy motocykl z 1983 roku. Klasyk!
Elektroniczny zapłon. Udokumentowany, ubezpieczony. Po
„upadku” (wypadku?), w wyniku którego uszkodzona została prawa
pokrywa silnika – w efekcie rzęzi sprzęgło, zgięty jest pedał
hamulca tylnego – w obecnej nomenklaturze nazywanego
pomocniczym (ktoś, kto to wymyślił, nie jeździł chyba na
śliskim i śniegu, cha cha!), ułamane klamki sprzęgła. Ale
silnik daje się uruchomić, chociaż gubi olej. A poza tym –
podobno był po remoncie... Już mam zrezygnować, gdyż na
zdjęciach motór ma wściekły różowy kolor, stoi w jakiejś
piwniczce przywalony sprzętami, ale okazuje się, że mogę go
obejrzeć... jakieś 8-10 km od domu. Dziesięć minut jazdy.
Tak wyglądała na zdjęciach w sieci. Widoczne uszkodzenie
hamulca, lewego dekla
i brak pokrywy aparatu zapłonowego... Nieciekawie, ale cena
wyjściowa atrakcyjna. I blisko.
Telefon do
sprzedającego, szybka decyzja – wsiadam i jadę obejrzeć.
Kupić, nie kupić...
Ale wcześniej
wpisuję w przeglądarkę nazwę i typ motocykla. Okazuje się, że
trafiam na
stronę entuzjastów
tego typoszeregu
Kawasaki. Po
zmarłym ojcu schedę przejął syn. Na stronie znajduję...
artykuły, porady i literaturę techniczną: pełne wydania
książek serwisowych, instrukcje obsługi i napraw, biuletyny
dla stacji obsługi i serwisów autoryzowanych... kopalnia
wiedzy w pdf, za darmo! Prawie jak CADblog.pl :).
Jadę na oględziny,
tym razem... z biciem serca. I dziwnym ukłuciem ściskania w
dołku. I wiem, że Żona nie pochwala mojego pomysłu. Czy w ten
sposób jej nie ranię?
W garażu, odkurzony
i wyciągnięty z kąta, stoi motocykl. Jest dokładnie taki, jak
próbowałem stworzyć, posługując się rupieciami, swoją
wyobraźnią, rękami i systemami CAD. Ma lekkie luzy na
łożyskach główki ramy. Pokrywę sprzęgłową wgniecioną i
pękniętą przez pedał hamulca. Brakuje emblematów oznaczających
model, ale na baku widnieje dumna nazwa rżnięta w polerowanym
metalu: Kawasaki. Uśmiecham się do siebie – a miała być Jawka!
Reszta się zgadza: są dwa wydechy, dwa cylindry rzędowe,
klasyczny kształt „nakeda”, a jednocześnie – mimo upływu lat,
stoi przede mną klasyk, ale jak najbardziej współczesny. Pełna
elektryka, rozrusznik, światło ostrzegawcze uruchamiane
przyciskiem obok klaksonu, kierunkowskazy, które same
wyłączają się po kilkunastu cyklach mrugnięć... poprzedni
właściciel doposażył motocykl w dyskretną szybkę-owiewkę,
zupełnie jakby słuchał rad Romana Dmowskiego.
Silnik bez problemu
daje się uruchomić. Ten dźwięk „piecyka” o pojemności blisko
pół litra! Niepokój wzbudza wykrzywiony wałek odśrodkowego
regulatora wyprzedzenia zapłonu (ogromne bicie, nie ma
możliwości zamocowania pokrywki, zresztą – jest połamana) i
mocno nadwyrężony moduł odbierający impulsy z krzywki... Ale
silnik pracuje i pięknie zapala!
Waham się. Do końca
aukcji jeszcze kilka dni. Może dogadać się już ze
sprzedającym? Ale on chyba nie będzie skłonny oddać motocykla
po cenie wywoławczej. A jednak jest! Co zatem dalej? Czy decydować się
faktycznie na taką realizację marzeń o własnym moto?
Zajmuję miejsce za
kierownicą. Ta rzędowa dwójka generuje delikatne wibracje...
A co z budowaną „Tribute
to WSK”? Ma pozostać w opisanych pudłach zajmujących piwniczne
półki? Czyż nie ważniejsze jest, by „gonić króliczka”, a nie
„złapać go”? I czy rzeczywiście jest to odpowiedzialna decyzja
– ojciec trzech niesamowitych chłopaków realizujący jakieś
niedorzeczne marzenie o jednośladzie? Gdy wokół tyle innych
potrzeb czeka?
Potrzeby będą
zawsze. I – daj Boże – trzech synów też! I żadnego z nich nie
zamieniłbym w życiu na najpiękniejszy motocykl. Ale teraz –
oto tutaj stoi i czeka możliwość spełnienia tego marzenia –
bez dodatkowej straty czasu (ale, ale – czeka mnie przecież
naprawa!), niedrogi – bo mieszczący się w planowanym budżecie
(ale, ale – naprawa, kto wie, ile pochłoną części!),
zachęcający do spokojnej jazdy, poręczny i zwrotny,
dysponujący dobrym przyspieszeniem, ale nie rozwijający
zabójczej prędkości (a co to jest „zabójcza prędkość”, gdy na
osiedlowej ulicy pierwszeństwo wymusza nieostrożny kierowca
samochodu? Ostatnio cudem uniknąłem potrącenia na pasach, gdy
odbierałem najmłodszego z przedszkola – w biały dzień, przy
ładnej pogodzie, piechotą!). Trójka dzieci i motocykl :)... to
chyba można jakoś pogodzić.
Nie kupiłem.
Pożegnałem sprzedawcę mówiąc, że zaczekam do końca aukcji. I
jeśli nie znajdzie się nikt (a obserwujących było wielu), kto
zdecyduje się na kupno „Kawy”, to ja jestem zdecydowany. Ale z
ceny będę chciał utargować koszt zakupu przynajmniej pękniętej
pokrywy. Podaliśmy sobie ręce i na tym się skończyło... na
jakiś czas.
W drodze do domu
szybka modlitwa: „Panie, miej w opiece szaleńca, ale jeśli
taka Twoja wola, to niech będę jedynym zainteresowanym”.
Innymi słowy – niech ten motocykl będzie u mnie w garażu!
Pierwsza podróż do
nowego „domu”. I nowi jeźdźcy :)
Kawasaki KZ440
Pokrywę udało się
kupić na Allegro. Sto złotych z wysyłką, w tym nowa uszczelka.
Motocykl kupiłem za cenę wyjściową, zmniejszoną o owe sto
złotych. Na zdjęciu wykonanym
telefonem – moi młodsi synowie na „Kawie” (najstarszy był
jeszcze w szkole), a „Kawa” na lawecie – w drodze do nowego
mieszkania w garażu pod blokiem, gdzie miejsce przyjdzie jej
dzielić ze Skodą Żony, Jawką – skuterem drzemiącym pod
plandeką i rowerami naszej piątki.
Nie uda się
naprawić leciwego motocykla bez podstawowych narzędzi: młotka
i śrubokręta. Ruskie boxery
były podobno dodatkowo wyposażone w przecinak :).
Niezbędne naprawy
ograniczyły się do: wymiany pokrywy i uszczelki, śruby
mocującej odśrodkowy mechanizm wyprzedzenia zapłonu,
prostowania zgiętego pedału, wymiany klamek hamulca i
sprzęgła, wymiany świec zapłonowych na „zalecane przez
producenta”, wymiany oleju i filtra, także filtra powietrza,
klocków hamulcowych (części eksploatacyjne dostępne od ręki w
serwisie Kawasaki przy Grochowskiej - drożej, lub na Allegro –
taniej :)), regulacji naciągu łańcucha, ustawienia kierownicy,
manetek i lusterek pod nowego kierowcę. Zamocowałem także
gmole od Jawy 350, ale to... po pierwszym upadku, który
„zaliczyłem” na śliskiej betonowej podłodze w garażu, do
którego zjechałem po przejażdżce w deszczu. Za mocno
zahamowałem przodem! Hamulcem zasadniczym, cholera :D.
Motocykl leży, ja
obok. Pierwsza czynność – wyłączyć zapłon. Druga – zamknąć
dopływ paliwa (kranik zamykany jest podciśnieniowo – wtedy
jeszcze o tym nie wiedziałem, jak się okazało – ustawiłem
kranik w tryb „przelewania” gaźników – przydatne po np. długim
postoju). Trzecia – rozejrzeć się, czy sąsiedzi nie widzieli –
bo przecież wstyd :D!. Wreszcie czwarta:
Podnieść.
A skoro o
podnoszeniu mowa – oto anegdota związana z moim zakupem.
Sprowadzona do garażu „Kawa” grzecznie dała się postawić na
bocznej stopce. Ale na centralnej w żaden sposób nie mogłem
jej ustawić. Rozeźlony wróciłem do mieszkania i dopiero
wieczorem, kończąc aktualizację strony (tak, zdarza mi się je
aktualizować :)), sprawdziłem, czy przypadkiem na „jutubie”
nie znajdę filmu instruktażowego. Znalazłem. Poszedłem,
postawiłem, zwyciężyłem. Co za satysfakcja!
I pierwsze ostrożne
przejażdżki. O zgrozo – nielegalne, bo bez uprawnień.
Udzielił mi się
nastrój Euro 2012 :)
Nie polecam nikomu,
a wręcz ostrzegam przed takim działaniem: co z tego, że w
razie złapania, za brak uprawnień (nie prawa jazdy, ale
uprawnień do prowadzenia określonego pojazdu) grozi mandat 300
złotych, albo – kolegium (wyjątek stanowią drogi wewnętrzne,
np. osiedlowe. Tam brak uprawnień nie ma znaczenia – chyba, że
będziemy sprawcą wypadku). Jeśli spowodujemy wypadek, to cała
odpowiedzialność spada na nas. Jeśli będziemy uczestniczyć w
wypadku spowodowanym przez kogoś innego – także poniesiemy
odpowiedzialność. Polisa OC nie będzie ważna. A perspektywa
wypłacania ewentualnej ofierze dożywotniej renty skutecznie
ostudza takie pomysły w gorącej głowie.
Rękawice – z
demobilu, ale nigdy wcześniej nie używane. Kask – ze starych
zapasów. Kurtka motocyklowa
z tworzywa, z miejscami na protektory, za... 15 złotych. Ech,
żeby nie Allegro :)
Także moich kilka
wyjazdów ograniczyło się jedynie do późnych godzin nocnych
bądź wczesnych rannych, przy znikomym natężeniu ruchu i w
promieniu nie większym niż 5 km od domu, z reguły bocznymi
drogami. Chociaż powyższe zdjęcia, po skopiowaniu do telefonu,
sprawdzały się jako „wkręcacze” znajomych, którym wspominałem
mimochodem o porannym „wyskoku” na Mazury :).
Naprawdę jest to przedłużenie ulicy Fabrycznej w
Warszawie-Wesołej (os. Stara-Miłosna). Po mniej więcej dwóch
kilometrach od linii zabudowań, w środku lasu znajdziemy bar,
zwany przez moją Rodzinę – nie bez powodu – „Chatą z
gruzińskim żarciem”.
Oczywiście, nie
mogłem sobie odmówić przejażdżki z najmłodszymi. Tylko na
wewnętrznej drodze (prywatnej, osiedlowej). I tutaj uwaga –
nie wozimy dzieci przed sobą, tylko na tylnym siedzeniu, za
naszymi plecami. I warto wtedy zadbać o oparcie (tzw.
sissy-bar) lub centralnie umieszczony kuferek/rolkę bagażową.
I broń Boże dwoje dzieci na raz! Tylko tyle osób na motocyklu,
ile dopuszcza dowód rejestracyjny (dwie, chociaż Czesi przed
II wojną produkowali motocykl, zabierający 3-4 osoby – i nie
był to zaprzęg, ale maszyna solowa!).
Tak nie wolno!
Chyba, że już naprawdę musimy – wtedy na własną
odpowiedzialność możemy powoli
„katulać
się” po osiedlowej drodze.
Mój najmłodszy siedzi z przodu w kasku. Gdyby prędkość była
większa,
to przy gwałtownym hamowaniu ten kask na niewiele by się
przydał. Przed obrażeniami na skutek upadku
w jakimś stopniu mogą ochronić gmole zaadaptowane z... Jawy
350 ;)
Ile można tak
„jeździć”? Dojrzałem do decyzji o zapisaniu się na kurs prawa
jazdy, tym bardziej, że na imieniny Żona, w ramach prezentu,
zadeklarowała, że nie będzie stawiała żadnych przeszkód i
skoro muszę jeździć, to ona się z tym pogodzi.
Budżet tegoroczny
napięty – zwłaszcza, że średni syn idzie do szkoły! Poza tym
środki na zakup motocykla już w całości rozdysponowałem:
opłaty, naprawy, kurtka motocyklowa (za 15 złotych – sic! – na
Allegro), buty markowe (oryginalne Harley-Davidson, zamszowe
ze wzmocnieniami – też na Allegro, za... 40 złotych!), rękawiczki na lato (zimowe z dawnych wojskowych
zapasów już miałem), gogle... Kask typu Jet został mi jako
pamiątka po Konkursowych Jazdach Sportowych (KJS), kiedy to
śniła mi się kariera rajdowca... ech, szalone lata!
Kilkuletni, ze zmurszałą wyściółką, ale markowy i idealny. A
poza tym – prezent od Taty.
Jak tu myśleć o
kursie prawa jazdy, gdy ceny w stolicy to wydatek rzędu 900 –
1200 złotych? Nawet u nas „na wsi” nic taniej.
Sąsiad z dołu
zaczepia mnie i pyta, czy już się zapisałem. Nie. – Bo znajomy
złamał rękę, a ma kupon Groupona na prawko.
Opatrzność? Zrobię
kurs na kategorię A za czterysta złotych... Był sierpień tego
roku. Zamykałem pierwsze tegoroczne wydanie papierowego CADblog.pl. (…)
Maciej Stanisławski
C.D.N.
(jeśli ten wpis polubi przynajmniej dziesięć osób :D)
|
Blog monitorowany
przez:
|