Strona korzysta z plików cookies m.in. na potrzeby statystyk.
Więcej >>>

stronę najlepiej oglądać z wykorzystaniem przeglądarki Chrome w rozdzielczości min. 1024 x 768 (zalecane 1280 x 1024)

Blog i czasopismo o tematyce CAD, CAM, CAE,     
systemach wspomagających projektowanie... 
    
 

© Maciej Stanisławski 2008
     
ul. Jeździecka 21c lok. 43, 05-077 Warszawa     
kom.: 0602 336 579     
  maciej@cadblog.pl     
2018 rok X
   

   Siemens Solid Edge NX wyzwania projektowe

>> Strona główna | Aktualności | CAD blog | Solid Edge blog | SolidWorks blog | Raport o Cax Historia CAD | Sprzętowo | W numerze | ArchiwumLinki Pobierz


    


W przygotowaniu

fragment e-wydania 5-6/2017

nr 5-6(25-26) 2017
dostępny
po 29.12.2017


Wydanie aktualne

CADblog e-zine 3-4/2017

nr 3-4(23-24) 2017
dostępny w pdf
, wydanie flash tutaj


Wydania archiwalne

nr 1-2(21-22) 2017
dostępny w pdf
, wydanie flash tutaj

nr 1-2(19-20) 2015
dostępny w pdf
, wydanie flash tutaj

numer 1(18) 2014
dostępny w pdf
, wydanie flash tutaj


numer 1(17) 2013
dostępny w pdf
, wydanie flash tutaj


numer 1(16) 2012
dostępny
w archiwum, wydanie flash tutaj

numer 1(15) 2011
dostępny
w archiwum


numer 4(14) 2010
HD dostępny
w archiwum


numer 3(13) 2010
HD dostępny
w archiwum


numer 2(12) 2010
dostępny
w archiwum


numer 1(11) 2010 dostępny
w archiwum


 

SOLIDWORKS 2018 CAD3D innowacje

Darmowy testowy Solid Edge ST

Nowy ZWCAD2018


Sobota, 17.11.2012 r.

Inna skala marzeń II

(nie tylko dla motocyklistów)

Niedawno wpadł mi w oczy pewien cytat. W największym skrócie można go streścić słowami: „Nie czekaj, abyś nie zabrał swoich marzeń na cmentarz.” Takie słowa w jakimś stopniu wpisują się w listopadowy nastrój, nawiązują do święta Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego. I chociaż dla osób wierzących śmierć nie oznacza końca rzeczywistości, tylko przejście do innej, to jednak ów pojawiający się w cytacie cmentarz jednoznacznie określa koniec ziemskiego bytowania...

Zawsze stawiałem sobie za cel, by zajmować się tym, co naprawdę mnie interesuje i poświęcać temu możliwie najwięcej czasu. I być możliwie niezależnym. Mogę powiedzieć, że udało mi się to osiągnąć: za sprawą systemów CAD (o których w pierwszej połowie lat 90-tych miałem naprawdę niewielkie pojęcie), zrealizowałem marzenie o wydawnictwie, pracy dziennikarskiej i... misji, którą jest szerzenie praktycznej wiedzy i przydatnych informacji. CADblog.pl narodził się w zasadzie przez przypadek, a na samym początku miał pełnić zupełnie inną funkcję (zainteresowanych odsyłam do pierwszych wpisów na CADblog.pl). Wtedy nie przypuszczałem nawet, że wypełni całkowicie moje życie zawodowe...

Gdybym miał wskazać swoje życiowe priorytety, to wymieniłbym bez wahania: Rodzinę, pracę (obecnie CADblog.pl) i... zainteresowania (hobby). Staram się, by w każdym z tych obszarów obecny był Bóg – zresztą jeśli On jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim miejscu (jak mawiał św. Augustyn). Nawiasem mówiąc, jeśli sięgniemy do kart historii – i to dosłownie – przeglądając np. reklamy zamieszczane w gazetach i czasopismach okresu międzywojennego, zauważymy, iż wielu reklamodawców zamieszczało informację o tym, że ich przedsiębiorstwo jest „chrześcijańskie”. To był synonim gwarancji najwyższej jakości, pewności i solidności przedsiębiorstwa. Mam nadzieję, że „CADblog.pl” jest tak przez Państwa postrzegany, ale w tej chwili dokładam starań, by także... terminowość (np. aktualizacji, czy też publikowania kolejnych wydań) uległa poprawie. I bym z czystym sumieniem mógł mówić o swoim dziele jako o „chrześcijańskiej” firmie. Ale odbiegam od tematu...

Motocykle fascynowały mnie już od kilku lat – nie powiem, że od zawsze, bo byłoby to nadużycie. Jeszcze w szkole średniej, w czasie kursu na prawo jazdy, dwaj przyjaciele namawiali mnie, abym zrobił równolegle także kategorię „A”: – Co ci szkodzi, a może ci się przyda kiedyś i będzie jak znalazł. Nie, twardo stąpałem po ziemi, a ponieważ byłem już w tym czasie szczęśliwym posiadaczem zdezelowanego „Garbusa” 1200 rocznik '60 (z tzw. faldachem, galeryjkami na przerdzewiałych błotnikach – słowem wersja USA, kupiona za 3 mln starych złotych w stanie nie nadającym się do jazdy, która po 12 godzinach intensywnych zabiegów „ożyła” i napełniła okolice domu rodzinnego dźwiękiem i dymem spalin silnika, który – o dziwo – chodził całkiem dobrze do czasu... pierwszej awarii :)), pobłażliwie, ba – wręcz z lekceważeniem – patrzyłem na dosiadających jednośladów. Bo i jakież motocykle były wtedy w naszym zasięgu! Cha, słyszę teraz chichot „historii”, bo gdy kilka(naście) lat temu nie oglądałem się nawet za WSK, MZ czy Jawą, tak kilka lat temu poważnie zacząłem myśleć o tym, by kupić właśnie taki „demoludowy” pojazd. Bo tani w zakupie, tani i prosty w naprawie, podatny na przeróbki, wreszcie – łatwy w prowadzeniu. A że prestiż żaden – cóż, kryterium „prestiżu” nigdy się nie kierowałem, także w wyborze np. samochodu. Tym bardziej – motocykla.
Pasja motocyklowa dojrzewała powoli. Najpierw praca w redakcji miesięcznika o tematyce... budowlanej. I szef redakcji, który przemieszczał się swoim motocyklem słusznej pojemności i namawiał do pójścia w jego ślady. Wtedy kupiłem swój chyba pierwszy... nie, nie motocykl, ale katalog motocyklowy i przyglądałem się małym bike'om, szczególnie modelom Suzuki GN 125 i 250. Nie przypuszczałem wtedy jeszcze, że minie kilka (naście) lat i na placu manewrowym, szykując się do prawa jazdy kategorii A, przez kilka godzin będę „męczył” właśnie takiego małego „gienka”.

A po drodze były ważniejsze sprawy. Studia, Rodzina, praca, studia, dzieci... Bakcyl motocyklowy drzemał, ale literatura jednośladowa gościła już na stałe w naszym domu. Żona ze zgrozą patrzyła na moje zainteresowania powoli przeradzające się w fascynację, ale w duchu chyba liczyła, że tak jak zakończyłem przygodę z lotnictwem/paralotniarstwem (mam lęk przestrzeni, którego nie odczuwam jedynie, gdy twardo stąpam np. po szczytach górskich), tak szybko „dojrzeję” do tego, by porzucić „motocyklizm”. Wzorem rówieśników, którzy niegdyś mnie namawiali, a od lat już nie spędzali czasu w siodle. Szkoda.

Wybór pada na skuter. O małej pojemności, 50 cm3, bo przecież nie mam prawa jazdy. Ale skuter musi zachęcać do dłubania, mieć swój niepowtarzalny styl – i być maksymalnie tani. Wybór pada zatem na Jawę 50 typ 20 (Czesi określają ją mianem „lahki oskutrowany motocycel”, albo jakoś podobnie), którą w bagażniku „tatusiowozu” przywożę do domu w stanie agonalnym. Tutaj – entuzjazm dzieci, a potem rozbiórka, weryfikacja części zdatnych do dalszej eksploatacji, lista części do wymiany (nie ma problemu z kupnem nowych, za wyjątkiem elementów blaszanego nadwozia), kupno drugiej z przeznaczeniem na dalszą kompletację. Prace nad skuterem rozłożyły się w czasie, ale bakcyl motocyklizmu dostał swoją „pożywkę”. I na jakiś czas wystarczało. Mam skuter, jestem prawie motocyklistą, a że na piechotę – tym lepiej, Żona i chłopcy nie muszą się martwić.
Ale pierwsza przejażdżka w miarę odremontowanym sprzętem niosła jasny przekaz: retro skuter jest wprawdzie świetny, ale to jednak nie to... Potrzebujesz czegoś więcej. Coś, jak z apetytem :). Rośnie niestety w miarę jedzenia...

W porządku. Ale kiedy i za co? Dzieci rosną, potrzeb przybywa, trzeba wziąć kredyt, kupić mieszkanie, zapomnieć o budowie domu (ziemia cierpliwa, poczeka, a gdzieś się podziać trzeba już teraz), zakasać rękawy. A przy tym jeszcze znaleźć czas dla bliskich, a nie tylko po godzinach za biurkiem, na nowy samochód... albo (o zgrozo!) motocykl.

Dochodzą do tego zawirowania zawodowe; odejście z pracy z jednej redakcji, w celu zbudowania nowego, konkurencyjnego tytułu prasowego, nie daje oczekiwanego efektu. Gdyby nie to, że w czasie jednej z konferencji, Simon Booker nie wspomniał o tym, iż coraz większe znaczenie będzie miał Internet, specjalistyczne portale, ale także strony entuzjastów – blogi, na przełomie 2008 i 2009 roku znalazłbym się w krytycznej sytuacji. A tak – tylko w beznadziejnej :D. Na szczęście był CADblog.pl, ale cała twórcza energia i zaangażowanie zostało skierowane właśnie na jego budowę. Szybko pojawia się CADraport.pl i SWblog.pl. Ten pierwszy – od początku niedoinwestowany. Ten drugi – rozwijał się równie intensywnie, co macierzysty CADblog.
Ale o marzeniach motocyklowych mogłem zapomnieć. I zapomniałem... na kilka miesięcy. A w zasadzie – na rok!

W październiku 2009 w sukurs idą systemy CAD i pomysł na budowę własnego „custom bike'a”, którego model wirtualny można stworzyć właśnie w komputerze. Tak, z jednej strony systemy CAD dają doskonały pretekst do inwestycji w jednoślad budowany od podstaw. Z drugiej – ich poznawanie i zajmowanie się ich tematyką pochłania coraz więcej czasu... W efekcie powstaje jednak krótki cykl poświęcony projektowaniu detali motocykla, zamieszczany na łamach CADblog.pl & SWblog.pl. Ponieważ ograniczenia stanowił budżet, motocykl powstawał głównie na bazie demoludowych pojazdów, uszlachetnianych elementami szacownych marek. Idea – stworzyć coś podobnego wyglądem do Triumpha Bonnevill'e. Bazą wyjściową jest rama od WSK 175 z dokumentami, wahaczem tylnym i amortyzatorami z pięknymi, chromowanymi sprężynami. Gdy na Allegro udaje mi się zdobyć bak, zapewne pochodzący od SHL, ale z wlewem umieszczonym po prawej stronie (jak w Bonniem), prace nabierają tempa. Ostatecznie – chociaż wirtualnie tematu nie dałem rady już pociągnąć, także z przyczyn czasowych (dzieci rosną i wymagają więcej uwagi :D), o tyle fizycznie udało się skompletować cały motocykl. Skompletować. To znaczy – wstępnie zmontować całość i upewnić się, czy „to to” ma rację bytu. Z założenia owa kompletacja miała przebiegać wirtualnie... Kto wie, może warto będzie odświeżyć temat?

Ale to dopiero okazał się początek: teraz, podobnie jak było z Jawką, należałoby rozebrać raz jeszcze cały motocykl, wypiaskować i polakierować detale, inne oddać do galwanizerni, postarać się o możliwość zarejestrowania... Na to wszystko potrzeba było nawet nie tyle pieniędzy (chociaż one zawsze stanowiły istotne kryterium), co czasu. Więcej czasu...

„Time is always against us...” Morpheus, The Matrix
A czekać już nie chciałem. Na początku tego roku, gdy wreszcie nabrałem odrobinę wiatru w żagle, zabezpieczyłem budżet w wysokości wystarczającej na nabycie supermarketowego skutera lub Jawy 350 w dobrym stanie i postanowiłem, że na wiosnę tego roku zmienię status motocyklisty „na piechotę” z „coś tam mam, ale nie jeżdżę” na „mam i jeżdżę”. To, że nie miałem kategorii A, można było łatwo rozwiązać – nie brakuje przecież szkół jazdy organizujących profesjonalne szkolenie.
Impulsem do tej decyzji był chyba także fakt, iż brat Żony, który motocyklami interesował się bardzo pobieżnie (zwłaszcza w porównaniu do mnie; to ja miałem zgromadzone roczniki czasopism motocyklowych, pełne półki literatury, w tym „żelazne” pozycje Romana Dmowskiego, wspomnienia Witolda Rychtera, współczesne opisy dalekich wypraw jednośladami itp.), nabył w drodze kupna wielką i piękną Hondę Shadow, sprowadzoną z USA. I dopiero potem zapisał się na kurs.

Cóż, taki sprzęt pozostawał poza moim zasięgiem (kto ma więcej niż dwoje dzieci, ten zapewne mnie łatwiej zrozumie), ale sposób działania wydawał się uzasadniony: maszyna w garażu to zdecydowanie większa mobilizacja do zrobienia prawa jazdy.
Śledzę ogłoszenia. Kryterium wyszukiwania proste – ma być Jawa 350: rzędowy dwucylindrowiec, podwójny wydech, klasyczna sylwetka. I cena.

Ech, ten Internet. Wespół z Opatrznością :). Przez przypadek w opcjach wyszukiwarki pozostaje tylko cena, a nie nazwa motocykla. I dostrzegam na pierwszej stronie wyników... Kawasaki KZ440. Cóż, kupić nie kupić, ale ceny „kup teraz” nie ma, aukcja trwa, na pewno kwota przekroczy tą, którą mógłbym wydać na pojazd. A poza tym jakaś „stara japonia”, kosmiczne ceny części, książki „Hayesa” tylko po angielsku i kosztujące majątek... Ale popatrzmy, stare japończyki to kwintesencja naked bike'a. A tutaj mamy motocykl z 1983 roku. Klasyk! Elektroniczny zapłon. Udokumentowany, ubezpieczony. Po „upadku” (wypadku?), w wyniku którego uszkodzona została prawa pokrywa silnika – w efekcie rzęzi sprzęgło, zgięty jest pedał hamulca tylnego – w obecnej nomenklaturze nazywanego pomocniczym (ktoś, kto to wymyślił, nie jeździł chyba na śliskim i śniegu, cha cha!), ułamane klamki sprzęgła. Ale silnik daje się uruchomić, chociaż gubi olej. A poza tym – podobno był po remoncie... Już mam zrezygnować, gdyż na zdjęciach motór ma wściekły różowy kolor, stoi w jakiejś piwniczce przywalony sprzętami, ale okazuje się, że mogę go obejrzeć... jakieś 8-10 km od domu. Dziesięć minut jazdy.

Tak wyglądała na zdjęciach w sieci. Widoczne uszkodzenie hamulca, lewego dekla
i brak pokrywy aparatu zapłonowego... Nieciekawie, ale cena wyjściowa atrakcyjna. I blisko.

Telefon do sprzedającego, szybka decyzja – wsiadam i jadę obejrzeć. Kupić, nie kupić...
Ale wcześniej wpisuję w przeglądarkę nazwę i typ motocykla. Okazuje się, że trafiam na stronę entuzjastów tego typoszeregu Kawasaki. Po zmarłym ojcu schedę przejął syn. Na stronie znajduję... artykuły, porady i literaturę techniczną: pełne wydania książek serwisowych, instrukcje obsługi i napraw, biuletyny dla stacji obsługi i serwisów autoryzowanych... kopalnia wiedzy w pdf, za darmo! Prawie jak CADblog.pl :).
Jadę na oględziny, tym razem... z biciem serca. I dziwnym ukłuciem ściskania w dołku. I wiem, że Żona nie pochwala mojego pomysłu. Czy w ten sposób jej nie ranię?

W garażu, odkurzony i wyciągnięty z kąta, stoi motocykl. Jest dokładnie taki, jak próbowałem stworzyć, posługując się rupieciami, swoją wyobraźnią, rękami i systemami CAD. Ma lekkie luzy na łożyskach główki ramy. Pokrywę sprzęgłową wgniecioną i pękniętą przez pedał hamulca. Brakuje emblematów oznaczających model, ale na baku widnieje dumna nazwa rżnięta w polerowanym metalu: Kawasaki. Uśmiecham się do siebie – a miała być Jawka! Reszta się zgadza: są dwa wydechy, dwa cylindry rzędowe, klasyczny kształt „nakeda”, a jednocześnie – mimo upływu lat, stoi przede mną klasyk, ale jak najbardziej współczesny. Pełna elektryka, rozrusznik, światło ostrzegawcze uruchamiane przyciskiem obok klaksonu, kierunkowskazy, które same wyłączają się po kilkunastu cyklach mrugnięć... poprzedni właściciel doposażył motocykl w dyskretną szybkę-owiewkę, zupełnie jakby słuchał rad Romana Dmowskiego.

Silnik bez problemu daje się uruchomić. Ten dźwięk „piecyka” o pojemności blisko pół litra! Niepokój wzbudza wykrzywiony wałek odśrodkowego regulatora wyprzedzenia zapłonu (ogromne bicie, nie ma możliwości zamocowania pokrywki, zresztą – jest połamana) i mocno nadwyrężony moduł odbierający impulsy z krzywki... Ale silnik pracuje i pięknie zapala!

Waham się. Do końca aukcji jeszcze kilka dni. Może dogadać się już ze sprzedającym? Ale on chyba nie będzie skłonny oddać motocykla po cenie wywoławczej. A jednak jest! Co zatem dalej? Czy decydować się faktycznie na taką realizację marzeń o własnym moto?
Zajmuję miejsce za kierownicą. Ta rzędowa dwójka generuje delikatne wibracje...

A co z budowaną „Tribute to WSK”? Ma pozostać w opisanych pudłach zajmujących piwniczne półki? Czyż nie ważniejsze jest, by „gonić króliczka”, a nie „złapać go”? I czy rzeczywiście jest to odpowiedzialna decyzja – ojciec trzech niesamowitych chłopaków realizujący jakieś niedorzeczne marzenie o jednośladzie? Gdy wokół tyle innych potrzeb czeka?

Potrzeby będą zawsze. I – daj Boże – trzech synów też! I żadnego z nich nie zamieniłbym w życiu na najpiękniejszy motocykl. Ale teraz – oto tutaj stoi i czeka możliwość spełnienia tego marzenia – bez dodatkowej straty czasu (ale, ale – czeka mnie przecież naprawa!), niedrogi – bo mieszczący się w planowanym budżecie (ale, ale – naprawa, kto wie, ile pochłoną części!), zachęcający do spokojnej jazdy, poręczny i zwrotny, dysponujący dobrym przyspieszeniem, ale nie rozwijający zabójczej prędkości (a co to jest „zabójcza prędkość”, gdy na osiedlowej ulicy pierwszeństwo wymusza nieostrożny kierowca samochodu? Ostatnio cudem uniknąłem potrącenia na pasach, gdy odbierałem najmłodszego z przedszkola – w biały dzień, przy ładnej pogodzie, piechotą!). Trójka dzieci i motocykl :)... to chyba można jakoś pogodzić.

Nie kupiłem. Pożegnałem sprzedawcę mówiąc, że zaczekam do końca aukcji. I jeśli nie znajdzie się nikt (a obserwujących było wielu), kto zdecyduje się na kupno „Kawy”, to ja jestem zdecydowany. Ale z ceny będę chciał utargować koszt zakupu przynajmniej pękniętej pokrywy. Podaliśmy sobie ręce i na tym się skończyło... na jakiś czas.
W drodze do domu szybka modlitwa: „Panie, miej w opiece szaleńca, ale jeśli taka Twoja wola, to niech będę jedynym zainteresowanym”. Innymi słowy – niech ten motocykl będzie u mnie w garażu!

Pierwsza podróż do nowego „domu”. I nowi jeźdźcy :)

Kawasaki KZ440
Pokrywę udało się kupić na Allegro. Sto złotych z wysyłką, w tym nowa uszczelka. Motocykl kupiłem za cenę wyjściową, zmniejszoną o owe sto złotych. Na zdjęciu wykonanym telefonem – moi młodsi synowie na „Kawie” (najstarszy był jeszcze w szkole), a „Kawa” na lawecie – w drodze do nowego mieszkania w garażu pod blokiem, gdzie miejsce przyjdzie jej dzielić ze Skodą Żony, Jawką – skuterem drzemiącym pod plandeką i rowerami naszej piątki.

Nie uda się naprawić leciwego motocykla bez podstawowych narzędzi: młotka i śrubokręta. Ruskie boxery
były podobno dodatkowo wyposażone w przecinak :).

Niezbędne naprawy ograniczyły się do: wymiany pokrywy i uszczelki, śruby mocującej odśrodkowy mechanizm wyprzedzenia zapłonu, prostowania zgiętego pedału, wymiany klamek hamulca i sprzęgła, wymiany świec zapłonowych na „zalecane przez producenta”, wymiany oleju i filtra, także filtra powietrza, klocków hamulcowych (części eksploatacyjne dostępne od ręki w serwisie Kawasaki przy Grochowskiej - drożej, lub na Allegro – taniej :)), regulacji naciągu łańcucha, ustawienia kierownicy, manetek i lusterek pod nowego kierowcę. Zamocowałem także gmole od Jawy 350, ale to... po pierwszym upadku, który „zaliczyłem” na śliskiej betonowej podłodze w garażu, do którego zjechałem po przejażdżce w deszczu. Za mocno zahamowałem przodem! Hamulcem zasadniczym, cholera :D.

Motocykl leży, ja obok. Pierwsza czynność – wyłączyć zapłon. Druga – zamknąć dopływ paliwa (kranik zamykany jest podciśnieniowo – wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, jak się okazało – ustawiłem kranik w tryb „przelewania” gaźników – przydatne po np. długim postoju). Trzecia – rozejrzeć się, czy sąsiedzi nie widzieli – bo przecież wstyd :D!. Wreszcie czwarta:
Podnieść.

A skoro o podnoszeniu mowa – oto anegdota związana z moim zakupem. Sprowadzona do garażu „Kawa” grzecznie dała się postawić na bocznej stopce. Ale na centralnej w żaden sposób nie mogłem jej ustawić. Rozeźlony wróciłem do mieszkania i dopiero wieczorem, kończąc aktualizację strony (tak, zdarza mi się je aktualizować :)), sprawdziłem, czy przypadkiem na „jutubie” nie znajdę filmu instruktażowego. Znalazłem. Poszedłem, postawiłem, zwyciężyłem. Co za satysfakcja!
I pierwsze ostrożne przejażdżki. O zgrozo – nielegalne, bo bez uprawnień.

Udzielił mi się nastrój Euro 2012 :)

Nie polecam nikomu, a wręcz ostrzegam przed takim działaniem: co z tego, że w razie złapania, za brak uprawnień (nie prawa jazdy, ale uprawnień do prowadzenia określonego pojazdu) grozi mandat 300 złotych, albo – kolegium (wyjątek stanowią drogi wewnętrzne, np. osiedlowe. Tam brak uprawnień nie ma znaczenia – chyba, że będziemy sprawcą wypadku). Jeśli spowodujemy wypadek, to cała odpowiedzialność spada na nas. Jeśli będziemy uczestniczyć w wypadku spowodowanym przez kogoś innego – także poniesiemy odpowiedzialność. Polisa OC nie będzie ważna. A perspektywa wypłacania ewentualnej ofierze dożywotniej renty skutecznie ostudza takie pomysły w gorącej głowie.

Rękawice – z demobilu, ale nigdy wcześniej nie używane. Kask – ze starych zapasów. Kurtka motocyklowa
z tworzywa, z miejscami na protektory, za... 15 złotych. Ech, żeby nie Allegro :)

Także moich kilka wyjazdów ograniczyło się jedynie do późnych godzin nocnych bądź wczesnych rannych, przy znikomym natężeniu ruchu i w promieniu nie większym niż 5 km od domu, z reguły bocznymi drogami. Chociaż powyższe zdjęcia, po skopiowaniu do telefonu, sprawdzały się jako „wkręcacze” znajomych, którym wspominałem mimochodem o porannym „wyskoku” na Mazury :).
Naprawdę jest to przedłużenie ulicy Fabrycznej w Warszawie-Wesołej (os. Stara-Miłosna). Po mniej więcej dwóch kilometrach od linii zabudowań, w środku lasu znajdziemy bar, zwany przez moją Rodzinę – nie bez powodu – „Chatą z gruzińskim żarciem”.

Oczywiście, nie mogłem sobie odmówić przejażdżki z najmłodszymi. Tylko na wewnętrznej drodze (prywatnej, osiedlowej). I tutaj uwaga – nie wozimy dzieci przed sobą, tylko na tylnym siedzeniu, za naszymi plecami. I warto wtedy zadbać o oparcie (tzw. sissy-bar) lub centralnie umieszczony kuferek/rolkę bagażową. I broń Boże dwoje dzieci na raz! Tylko tyle osób na motocyklu, ile dopuszcza dowód rejestracyjny (dwie, chociaż Czesi przed II wojną produkowali motocykl, zabierający 3-4 osoby – i nie był to zaprzęg, ale maszyna solowa!).

Tak nie wolno! Chyba, że już naprawdę musimy – wtedy na własną odpowiedzialność możemy powoli
„katulać się” po osiedlowej drodze. Mój najmłodszy siedzi z przodu w kasku. Gdyby prędkość była większa,
to przy gwałtownym hamowaniu ten kask na niewiele by się przydał. Przed obrażeniami na skutek upadku
w jakimś stopniu mogą ochronić gmole zaadaptowane z... Jawy 350 ;)

Ile można tak „jeździć”? Dojrzałem do decyzji o zapisaniu się na kurs prawa jazdy, tym bardziej, że na imieniny Żona, w ramach prezentu, zadeklarowała, że nie będzie stawiała żadnych przeszkód i skoro muszę jeździć, to ona się z tym pogodzi.

Budżet tegoroczny napięty – zwłaszcza, że średni syn idzie do szkoły! Poza tym środki na zakup motocykla już w całości rozdysponowałem: opłaty, naprawy, kurtka motocyklowa (za 15 złotych – sic! – na Allegro), buty markowe (oryginalne Harley-Davidson, zamszowe ze wzmocnieniami – też na Allegro, za... 40 złotych!), rękawiczki na lato (zimowe z dawnych wojskowych zapasów już miałem), gogle... Kask typu Jet został mi jako pamiątka po Konkursowych Jazdach Sportowych (KJS), kiedy to śniła mi się kariera rajdowca... ech, szalone lata! Kilkuletni, ze zmurszałą wyściółką, ale markowy i idealny. A poza tym – prezent od Taty.

Jak tu myśleć o kursie prawa jazdy, gdy ceny w stolicy to wydatek rzędu 900 – 1200 złotych? Nawet u nas „na wsi” nic taniej.
Sąsiad z dołu zaczepia mnie i pyta, czy już się zapisałem. Nie. – Bo znajomy złamał rękę, a ma kupon Groupona na prawko.
Opatrzność? Zrobię kurs na kategorię A za czterysta złotych... Był sierpień tego roku. Zamykałem pierwsze tegoroczne wydanie papierowego CADblog.pl. (…)

Maciej Stanisławski

C.D.N. (jeśli ten wpis polubi przynajmniej dziesięć osób :D)

 

Share

Poznaj NX12 z CAMdivision

Blog monitorowany przez:


| reklama | redakcja | dane kontaktowe | prenumerata |

© Copyright by Maciej Stanisławski. Publikowane materiały są objęte prawem autorskim.
Przedruk materiałów w jakiejkolwiek formie tylko za wcześniejszą zgodą autora.  
webmaster@skladczasopism.home.pl. Opracowanie graficzne: skladczasopism@home.pl
CADblog.pl jest tytułem prasowym  zarejestrowanym w krajowym rejestrze dzienników i czasopism
na podstawie postanowienia Sądu Okręgowego Warszawa VII Wydział Cywilny Rejestrowy Ns Rej. Pr. 244/09
z dnia 31.03.2009 poz. Pr 15934